-21%
  • UDOSTĘPNIJ:

CIErŃ SZANSY

Nie przepraszamy za PRL!

Obrazki z lat 1950 – 2020, czyli droga od PRL do RP oczami znanej dziennikarki

Pewien nastolatek, zapytany o to, jaki obraz PRL wyłania mu się ze szkolnej i potocznej narracji, odpowiedział: – Ogólnie biorąc, było nieciekawie  i nie ma do czego wracać. Dla jego pokolenia to odległa przeszłość. Oni wychodzą na ulice, kierowani lękiem o przyszłość: chcą ratować Ziemię przed zagładą klimatyczną. Jestem z nimi, ale nie chciałabym, aby czasy mojego pokolenia były dla nich czarną dziurą, niewartą pamiętania lub – co gorsza – karykaturą, odbitą w krzywym zwierciadle prawicowej propagandy. Dlatego zebrałam w jedną opowieść przeżycia i przemyślenia znanego mi grona rówieśników Polski Ludowej. Narracja w pierwszej osobie nie oznacza, że spisałam jednostkowy życiorys. Na opowieść Elizy składają się fakty z życia całego grona zaprzyjaźnionych i podobnie myślących osób – fakty, nie fikcja literacka.

38,00 

Na stanie

Kup dla mnie

(Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 48,00  )

Opis

Rzecz o rówieśnikach Polski Ludowej, którzy jej się nie wstydzą.

O czym i po co jest ta książka?

PRL dał swoim rówieśnikom niepowtarzalne szanse wykształcenia i awansu. Jedni to doceniają, jak ów znany literat, który powtarza, że w niezmienionych okolicznościach ustrojowych pasałby, wzorem przodków, folwarczne krowy. Inni przemilczają. Jeszcze inni udają, że rozpoczęli życie jako dojrzali „pogromcy komuny”, a co wcześniej, to nie oni. Nikt jednak nie oddał zdobytego w Polsce Ludowej dyplomu ani innych benefitów. Ale wrażliwszych spośród tych, którzy zawrócili pociąg historii i stali się beneficjentami nowego politycznego rozdania, peerelowskie wykorzystane szanse uwierają, jak cierń.

Spóźnieni, ale ciągle bezkompromisowi wojownicy z PRL-em nadal łkają, że jedynym artykułem stale dostępnym w sklepach był ocet. Gdy spanikowani ludzie kupowali wszystko na zapas i na wszelki wypadek, popyt na ocet był najwyraźniej mniejszy niż jego zapasy. Ktoś go jednak kupował, skoro wyrosło na nim tylu ludzi z octu – wykrzywionych nienawiścią do wszystkiego, co odmienne, kwaśnych, chociaż gęby mają pełne wzniosłych zasad!

Obecni sarmaci kultywują wiarę w życzliwą Opatrzność i własną wyższość moralną nad zepsutym światem. Ale przecież nie dziedziczą tej mentalności biologicznie, bo wywodzimy się z chłopstwa, szlachta stanowiła zaledwie jedną dziesiątą narodu. To są dziedzice polityki historycznej. Spadkobiercy mitów tworzonych „ku pokrzepieniu serc”. Nasza tak zwana pamięć narodowa jest usiana mitami. Przenosi się je do współczesności, wyciągając z lamusa Henryka Sienkiewicza, klasyka zaściankowości. „Nie ma drugiego narodu, którego historia byłaby tak skłamana jak historia Polaków” – ubolewał Jerzy Giedroyc.

Ewa Nowakowska (rocznik 1944) jest socjolożką, absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego. Jej wykonywanym zawodem i sensem życia było zawsze dziennikarstwo, które od pewnego czasu uprawia głównie „do szuflady”. Wyjątkiem są gościnne łamy „Przeglądu”. Rozpoczynała pracę zawodową w tygodniku „Kierunki”, by wkrótce znaleźć swoje miejsce w zespole „Polityki”. Zajmowała się reportażem społecznym, zdobywając nagrody w konkursach krajowych (nagroda główna w turnieju reporterów im. Melchiora Wańkowicza w 1986 r.) i publicystyką (nagroda im. Bolesława Prusa za „niezmienność poglądów i zaangażowanie w najbardziej kontrowersyjnych tematach 1991 roku”). Jej reportaże znalazły się w tomach zbiorowych (A dąb rośnie. Warmia i Mazury w reportażu po 1945 r., 2002 r.). Wydała (wspólnie z Agnieszką Metelską) tom wywiadów z kobietami-polityczkami okresu transformacji (Gdzie diabeł nie może, 1992 r.). Słucha muzyki klasycznej; uważa ją za niezbędny akompaniament życia. Popularyzowała tę muzykę na łamach „Magazynu Muzycznego – Jazz”. Ma ogród, gdzie prym wiodą niepospolite pnącza: akinidia, kokornak, wisteria.

Informacje dodatkowe

Waga 0,528 kg
ISBN 978-83-64407-91-8
Oprawa miękka ze skrzydełkami
Liczba stron
344
Format 170×240 mm
Waga
528 g.
Data wydania Warszawa 2021
Autor Ewa Nowakowska
Wydawca Fundacja ORATIO RECTA

I. Panienka ze dworu. Zacznij myśleć o myśleniu! ……………. 7

II. Pocztówka z Ravensbrück ……………. 40

III. Cenzura, której nie ma, chociaż jest ……………. 83

IV. Kwaśne gęby pełne zasad ……………. 116

V. Po długim poście – rozkoszne zapusty ……………. 149

VI. „Plotkarka” wypiera „poezję” ……………. 179

VII. Cyrograf i inne akty dobrej woli ……………. 210

VIII. Nowy sarmatyzm ……………. 242

IX. Melancholia. I to minie! ……………. 279

X. Co czai się za zakrętem? ……………. 312

Literatura ……………. 330

Indeks nazwisk ……………. 334

Skrajna prawica nazywa komunistami wszystkich, którzy wyróżnili się podczas powojennej odbudowy i pracy na rzecz kraju przed 1989 r. Nieżyjącym odbiera dobre imię, „dekomunizuje” upamiętniające ich ulice, żyjących tropi. Przynależność do PZPR-u traktowana jest jak udział w organizacji przestępczej, stygmatyzujący na zawsze. Antykomunistyczne zamroczenie poznawcze trwa w najlepsze, jest jak choroba zakaźna, przekazywana młodym, niezaszczepionym przeciwko polityce historycznej. Niewielu ma odwagę mówić o tych sprawach rzeczowo i obiektywnie, jak na przykład profesor Andrzej Mencwel, historyk kultury: „Do partii pod koniec lat siedemdziesiątych należało 3,5 mln Polaków i byli oni członkami szeregowymi. W większości byli to ludzie dobrej pracy, którzy zostawali członkami partii, żeby pracować dla Polski i dla siebie, bo takie były warunki ustrojowe. To oni też poparli Solidarność jako nadzieję na lepszą Polskę”.

Stefan Kisielewski, który regularnej dekomunizacji nie dożył, ale już ją wyczuwał w atmosferze początku lat dziewięćdziesiątych, pisał zirytowany: „Słyszę, że w Polsce rządzą postkomuniści, że mamy do czynienia z jakimś tajemniczym spiskiem byłych funkcjonariuszy partii komunistycznej. A to przecież bzdura. (…) Ale żeby powiedzieć, że wszyscy oni mają teraz zostać wyklęci, skazani na niebyt – to trzeba mieć nie po kolei w głowie!”.

Socjaldemokraci? Ktoś czasem składa taką deklarację, ale to słabo przebija się do kręgów opiniotwórczych. Przecież nie SLD, któremu nie da się zapomnieć służalczości wobec Kościoła, tajnego więzienia w Kiejkutach, wysłania wojska dla wsparcia amerykańskiej agresji w Iraku, wreszcie tragikomicznego forsowania niemądrej acz cwanej Barbie na prezydenta państwa.

Związkowcy? Takich autentycznych nie widać i nie słychać, pracodawcy nie lubią ich u siebie. A przecież wolne, samorządne i niezależne związki zawodowe były pierwszym hasłem i celem robotniczego buntu w 1980 r. Obecnie prawie połowa zatrudnionych twierdzi, że w ich zakładach pracy nie ma możliwości tworzenia związków zawodowych. W demokratycznej Polsce poziom uzwiązkowienia należy do najniższych w Europie. Jerzy Borowczak, kiedyś szef Solidarności w Stoczni Gdańskiej, powiedział pod koniec pierwszej dekady nowego wieku: „Nic nie przetrwało. Związek wciąż jest, ale Solidarności już nie ma”. A związkowi parodyści, którzy zawłaszczają szyld Solidarności, zapisali się do partii rządzącej, są jej przybudówką, więc po nich nie przyjdą.

Zatem kto następny? Poprzednicy obecnie rządzących, nazywani przez nich wzgardliwie elitami III RP. W większości nie protestowali przeciwko szykanom wobec wyżej wymienionych, a sporą część tych szykan sami zapoczątkowali.

Za historyczną cezurę uważa się 4 czerwca 1989 r., gdy Solidarność wygrała wybory do Sejmu nazwanego kontraktowym. Rewolucyjna przemiana ustrojowa nastąpiła bez przemocy, bez ofiar w ludziach i mieniu. W wyniku obrad Okrągłego Stołu Polakom udało się ze sobą porozumieć. PZPR dobrowolnie oddała władzę, a zaskoczona Solidarność ją wzięła. Fenomen, a już w polskich realiach historycznych i charakterologicznych cud prawdziwy. Im dalej od tego cudu, tym głośniej było słychać: „obaliliśmy komunizm!”, „Kościół obalił komunizm!”, „Ojciec Święty obalił komunizm!”. Na to prof. Bronisław Łagowski pytał: „Czym obalił? Opozycja polityczna była czymś wtórnym. Sama siebie za włosy z błota nie wyciągnęła. Najważniejsza praca została wykonana wcześniej i przez kogoś innego”.

Przeciwnicy Polski Ludowej zdeformowali pojęcie komunizmu w myśl orwellowskiego dążenia do kontroli nad językiem, aby narzucić ludziom własną ideologiczną wizję rzeczywistości. Przypomnę: jedną z pierwszych decyzji władz PRL była reforma rolna, czyli przyznanie chłopom znacjonalizowanych gruntów na własność. 82% ziemi ornej znalazło się w rękach rolników indywidualnych, ta forma własności wpisana została do konstytucji. Ludzie na wsi zbędni, a zarazem ambitni i ciekawi świata przenieśli się do miast, do powstającego przemysłu. Ich dzieci i wnuki tworzą dzisiaj kościec nowego mieszczaństwa. Tak zwana prywatna inicjatywa w dziedzinie rzemiosła, drobnego handlu, usług i ogrodnictwa była najzamożniejszą grupą społeczną. Chociaż mówiono o tych ludziach pogardliwie: prywaciarze, badylarze, to szczerze im zazdroszczono. Kościół katolicki realizował swoją misję – kto chciał, uczestniczył w praktykach, a budownictwo sakralne wzbogaciło się w PRL-u o 1803 nowe świątynie. Państwo hojnie partycypowało w odbudowie kościołów zniszczonych podczas wojny. Katolicy świeccy zakładali swoje stowarzyszenia. Po 1956 r. partia stopniowo rezygnowała z podporządkowania sobie wszystkich dziedzin życia. Ostatni PRL-owski premier podpisał ustawy zwiększające przywileje i możliwość bogacenia się przez instytucje kościelne. Do wyborów 4 czerwca doszło dzięki staraniom dwóch stron – kierownictwa PZPR i Solidarności. A potem rządzący oddali władzę przeciwnikom politycznym. I to był komunizm? W takim razie dekomunizacja powinna zacząć się od cofnięcia reformy rolnej i odebrania ziemi chłopom. A potem, jak leci: powrót do zachodniej granicy sprzed 1945 r., cofnięcie przywilejów danych Kościołowi, unieważnienie dyplomów wydanych w PRL, a może i wyburzenie większości osiedli mieszkaniowych jako peerelowskich?

Po wygranych przez Solidarność wyborach zapanowała prawdziwa euforia. Już nic nie miało być takie samo. W nastroju święta działacze podziemia przechodzili do pełnienia funkcji państwowych. Od teraz rządzić mieli ludzie o czystych rękach, kierujący się sprawiedliwym prawem i dobrem obywateli. Obywatele zaś mieli być syci, pracowici i zadowoleni z życia. Po abdykacji partyjnej dyktatury bezgrzeszny i wolny naród miał stworzyć bezgrzeszne i praworządne państwo.

Sceptyk pytający, czy to aby nie kolejna utopia, narażał się na ostracyzm. Nie ukrywam, że należałam do sceptyków. Widziałam, jak wielu sfrustrowanych ludzi traktowało hałaśliwą obecność w Solidarności jako trampolinę do kariery, której nie mogli zrobić wcześniej z braku umiejętności lub pracowitości, a najczęściej jednego i drugiego. Oczywiście teraz za brak sukcesów w życiu obwiniali PRL. Widziałam, jak fala przemian wynosi na brzeg także szumowiny. Dlatego nie zapisałam się do Solidarności. Drugi powód był taki, że zawsze bałam się tłumu i odruchów stadnych. Wiedziałam, jak zachowania zbiorowe mogą być nieprzewidywalne i do jak groźnych skutków prowadzić. W końcu studiowałam socjologię. Istniał jeszcze trzeci powód. Na reformatorskim ruchu społecznym o lewicowych postulatach, jakim była Solidarność, coraz częściej i natrętniej zawieszano znak krzyża. Naklejano mu nacjonalistyczno-katolicką maskę. Imputowano niechęć do świeckiego państwa.

Wielu ludzi w ostatniej chwili doskakiwało do obozu zwycięzców i „uwiarygodniało się” w nim w paskudny sposób. A potem załatwiali własne porachunki z pozycji przedstawicieli nowego establishmentu. Rzucali się w oczy całkiem nowi nonkonformiści, opozycjoniści ostatniej minuty, gwałtownie nawróceni z marksizmu na katolicyzm. Niejeden z nich stał się wkrótce gorliwym dekomunizatorem. Ci, którzy regularnie chodzili na pochody pierwszomajowe, zaczęli teraz ostentacyjnie chodzić na pielgrzymki. Do zwycięskiego obozu dołączyli też ludzie z zaburzeniami osobowości: chorobliwie ambitni, żądni władzy za każdą cenę, mitomani i maniacy. Ludzie o osobowości narcystycznej, zorientowani na to, żeby błyszczeć, chociażby światłem odbitym od legend Solidarności. Cóż, gdy wieje wiatr historii, także śmiecie unoszą się do góry. A każda rewolucja stwarza liczne okazje do porachunków osobistych i plemiennych.

Nie wierzyłam też w cudowną przemianę w pracowite anioły tych całkiem licznych obywateli, których filozofią życiową było „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Sama zmiana ustroju nie mogła odmienić ludzi. (…) Poza tym długo nie było jasne, jaka to będzie zmiana. Chodziło o to, żeby było inaczej niż dotychczas, ale jak? Socjalizm z ludzką twarzą? W sali BHP, gdzie podpisano porozumienia Sierpnia’80, wisiało hasło „Socjalizm – tak, wypaczenia – nie”. Skrajnie rozgorączkowani aktywiści powtarzali, że „trzeba rozwalić system”, a potem… się zobaczy! Komitet Obywatelski Solidarność nie przedstawił żadnego programu. „Mediewiści i elektrycy mieli tylko program na ” – napisał w autobiografii Andrzej Łapicki, gorzko rozczarowany parlamentarzysta z rekomendacji Wałęsy (były nią słynne zdjęcia kandydatów z Lechem).

Czy w sprawie tak zasadniczej jak wybór ustroju społecznego nie powinni byli wówczas wypowiedzieć się wszyscy obywatele, na przykład poprzez referendum ustrojowe? Ideologia Solidarności zawarta w jej żądaniach strajkowych, w jej 21 postulatach, była socjalistyczna. Za nią opowiedziała się większość głosujących 4 czerwca 1989 r. A potem okazało się, że zagłosowali za własnością prywatną jako podstawą ustroju.

***

Czym innym jednak fakty, a czym innym fałszowanie historii. Ten sport od lat dziewięćdziesiątych stał się u nas sportem narodowym. Uprawiają go nie tylko ludzie postsolidarności, ale również beneficjenci PRL-u z kręgów kultury, mediów, a nawet nauki. Akurat oni w tamtym ustroju cieszyli się licznymi przywilejami. Dostawali talony na dobra deficytowe, na przykład samochody. Jeździli na Zachód, gdzie także zarabiali, a siła nabywcza dolara w ówczesnej Polsce była bajkowa. Wielu z beneficjentów PRL-u po transformacji zmieniło optykę. Aby przylgnąć do obozu zwycięzców, odcinali się od dawnych karier, a niektórzy wręcz zaczęli ogłaszać się prześladowanymi przez komunę. I łgać, ile dusza zapragnie, a papier, mikrofon i ekran wchłoną. Jeszcze dziś, chociaż nikt już o to nie pyta, niejeden stary wyjadacz, który doskonale umiał dopasować poglądy do każdej koniunktury, wtrąca do wywiadu wątek martyrologiczny – jak to komuna torpedowała jego karierę, jak wkładała mu kij w szprychy. Trzeciorzędnemu autorowi cenzura wyrywała pióra z obsadki i ze skrzydeł, a hołubiony piosenkarz pozwalał (przepełniony obrzydzeniem) w komitecie partii nazywać się towarzyszem, byle uzyskać zgodę na wyjazd i odetchnąć wolnością świetnie płatnej chałtury na Zachodzie. Spóźnieni, ale ciągle bezkompromisowi wojownicy z PRL-u nadal łkają, że jedynym artykułem stale dostępnym w sklepach był ocet. Gdy spanikowani ludzie kupowali wszystko na zapas i na wszelki wypadek, popyt na ocet był najwyraźniej mniejszy niż jego zapasy. Ktoś go jednak kupował, skoro wyrosło na nim tylu ludzi z octu – wykrzywionych nienawiścią do wszystkiego, co odmienne, kwaśnych, chociaż gęby mają pełne wzniosłych zasad!

***

Bałwochwalstwo wobec bigoterii i myślenia magicznego stało się polską odmianą poprawności politycznej – przeciwieństwem tego, co rozumie się pod tą nazwą w Europie. Dzięki myśleniu magicznemu rosną w siłę, liczebność i autorytet księża egzorcyści. W latach dziewięćdziesiątych było ich w Polsce czterech, w 2005 roku – 55, a ostatnio mówi się o ponad 200, przy tendencji wzrostowej, bo to zawód z przyszłością. W klasztorze jasnogórskim odbywają się międzynarodowe spotkania egzorcystów. Tam fachowcy od opętania wymieniają się doświadczeniami, poznają nowe metody i akcesoria pomocne w pracy. W spotkaniach uczestniczą także psychologowie i psychiatrzy katoliccy – tak się przedstawiają. W polskich kościołach odprawiane są nabożeństwa o uwolnienie od demonów. Rośnie liczba osób godzących się na procedurę wypędzania z nich szatana, czyli wierzących, że ten osobnik realnie istnieje i czyni spustoszenie w ludzkim ciele i psychice. Egzorcyści twierdzą, że zapotrzebowanie na ich usługi wynika z szerzącej się ateizacji i świeckiej, czyli fałszywej duchowości. Przeczy temu fakt, że wśród opętanych nie ma ateistów. Opętaniu przez szatana ulegają wyłącznie ludzie religijni. Najczęściej diagnozowane są młode kobiety, których ratowaniu egzorcyści – mężczyźni w sile wieku – oddają się z takim zapamiętaniem, że wraz ze złym duchem wypędzają z uzdrawianych chęć życia, a nawet samo życie. Tak stało się w 1976 roku w Niemczech z Anneliese Michel, a po jej śmierci wprowadzono tam całkowity zakaz egzorcyzmów. W Polsce proceder ma się coraz lepiej. Ofiar śmiertelnych (jeszcze) nie odnotowano. Ale coraz częściej pojawiają się doniesienia o osobach maltretowanych przez egzorcystów fizycznie i psychicznie, molestowanych i gwałconych, które wprawdzie zdołały wyzwolić się spod ich wpływu, ale doznały trwałych zranień i zmian w psychice. Typowy przypadek. Dziewczyna trafiła do księdza egzorcysty jako nastolatka, bo rodzice uznali za bezbożne jej nagłe upodobanie do mrocznej muzyki i czarnych ,strojów.  Uzdrawianie u różnych mistrzów tego fachu trwało pięć lat, aż skończyło się ucieczką z domu. Podczas wielogodzinnych sesji z udziałem grupy księży dziewczyna była wiązana, miejsca intymne nacierano jej świętymi olejami, a zgromadzeni komentowali: „Fajne cycki! Niezła dupa!”. Gdy protestowała, tłumaczono jej, że to diabeł tak przemawia przez egzorcystów. Kiedy ofiara ujawniła swoją udrękę dziennikarzom, ci zwrócili się do prokuratury. Prokuratura wprawdzie wszczęła śledztwo, ale wkrótce je umorzyła, orzekając, że czyny popełnione przez księży „nie wypełniały znamion przestępstwa”. Jak większość sprzecznych z prawem i moralnością uczynków sług bożych!

***

W niebie przykrojonym na moją miarę jestem za życia, gdy słucham najpiękniejszej muzyki w mistrzowskim wykonaniu. Byłam w nim, kiedy mogłam zanurzyć się w falach oceanu i słuchać jego groźnego staccato. To jest mój absolut, doskonalszy nie istnieje. Ale gdy wynurzam się ze swojego nieba, czuję się osaczona. Osaczona przez maszerujące ulicami wszystkich świętych procesje i pielgrzymki, przez rozmodlonych posłów, klęczącego prezydenta, agresywnych biskupów, urzędników państwowych, którzy są zarazem (w pierwszej kolejności?) Rycerzami Niepokalanej lub Chrystusa Króla, Wojownikami Maryi, członkami Opus Dei, Akcji Katolickiej, Ordo Iuris, Zakonu Rycerzy Kolumba itp. Zastanawiam się, czy jeszcze jestem pełnoprawną obywatelką świeckiego państwa czy już tylko niepożądanym marginesem obcej mi wspólnoty religijnej? Mam w pamięci taką anegdotę. O świcie słychać łomot do drzwi.

– Kto tam? – pyta zaspany gospodarz.

– Parafialna brygada do walki z ateizmem!

– Nie wierzę!

– Właśnie z tego powodu przychodzimy.

Na razie przemoc jest tylko symboliczna. Biskupi mówią o „zbrodniczym ateizmie”. W ateistach widzą największego wroga całej ludzkości, nie tylko „swoich”, czyli półtora miliarda wierzących i pół miliona duchownych pragnących wpływać na losy świata. Na łamach prawicowych mediów i w ustach polityków ateista rymuje się z satanistą, onanistą, nihilistą, komunistą, aborcjonistą i dowolnym wywołującym złe skojarzenia -istą. Jak ludzie, którzy od święta przekonują, że w każdym bliźnim widzą brata, mogą z takim zapałem miotać fałszywe świadectwa przeciwko bliźniemu? Co złego uczynili ateiści ludziom pobożnym? Skąd to autorytarne i dyskryminujące podejście? Jeśli rzecz potraktować historycznie, to najwięcej zbrodni, gwałtów i nikczemności popełnili pobożni chrześcijanie w stosunku do tak zwanych pogan oraz tych własnych braci, których posądzali o odstępstwo od wiary i współpracę z szatanem. Ich ofiary liczone były w milionach tam, dokąd przywieźli krzyż i miecz.

***

Tamtego wieczoru [studniówka] należało przyjść we własnoręcznie wykonanym przebraniu. Nasi mądrzy nauczyciele zadbali o to, żeby nie narażać rodziców na koszty wizytowych strojów. Przebrałam się więc za gazeciarkę. Na długą babciną spódnicę i bluzkę ponaszywałam gazetowe wycinki, jeden obok drugiego: kolorowy z „Przekroju”, czarny z „Trybuny Ludu”, główki z „Kobiety i Życia”, szpalty „Życia Literackiego”. – Chcesz zostać dziennikarką? – spytał Ojciec. – Obawiam się, że to nie jest zawód dla ciebie. Dziennikarz musi być wścibskim natrętem, wyrzucany drzwiami powinien wracać oknem. Rozpychać się łokciami, nie mieć skrupułów. Nie widzę cię w tym zawodzie. Nie, wtedy nie myślałam o dziennikarstwie. Chciałam być uczoną antropolożką, podróżującą po świecie w poszukiwaniu zaginionych kultur. Przyjaciółką wszystkich skrzywdzonych przez konkwistę, kolonializm i inne plagi, jakie biały człowiek zgotował tubylcom na odległych kontynentach. Chciałam wyjechać tam, gdzie ogniem, mieczem i krzyżem odbierano ludziom ich godność, własność, a często i życie. Opisywać i pomagać. Ojciec miał rację, dziennikarstwo to nie był zawód dla mnie. Miałam skrupuły, nie rozpychałam się łokciami. A przecież wykonywałam go przez kilkadziesiąt lat. Zawsze z mnóstwem wątpliwości, łokcie trzymając przy sobie. Za to nierzadko podając pomocną rękę bohaterom swoich publikacji – ludziom skrzywdzonym i bezradnym, którzy mi zaufali.

Na mojej studniówkowej sukni dominował „Przekrój,” ulubione czasopismo wszystkich domowników. Ojciec trzymał niektóre wycinki pod szkłem na biurku. Na przykład rysunek wyfiokowanej paniusi, która bezradnie rozgląda się w księgarni: „Proszę mi wybrać książkę, która będzie pasowała do różowego saloniku!”. Zapamiętałam obrazek z cyklu przygód Augusta Bęc-Walskiego, gdzie bohater mówi: „Dopóki można narzekać, to jeszcze nie można narzekać!”. Wtedy nie rozumiałam, co w tym jest zabawnego. Dziś, gdy obserwuję świat polityki, August z tamtego wycinka podnosi mnie na duchu – jeszcze można… „Przekrój” czytało się od strony ostatniej do tytułowej i z powrotem. W nim po raz pierwszy oglądałam reprodukcje obrazów europejskiej awangardy – Picassa, Miró, Marca Chagalla, Paula Klee. Jakże to było inne od klasycznego malarstwa! Smakowałam Listy z fiołkiem Zieloną gęś Gałczyńskiego. Pies Fafik staroświeckiego profesora Filutka dał imię mojemu pierwszemu psu. „Przekrojem” się mówiło, naśladowało się przekrojowy styl życia i przekrojową modę, przyrządzało posiłki wedle jego przepisów. Był oknem na świat zachodniej kultury. Tam po raz pierwszy czytałam o jazzie i stamtąd dowiedziałam się o Piwnicy pod Baranami. O kulturze i obyczajach pisano w „Przekroju” mądrze i z wdziękiem, piękną, literacką polszczyzną.

Bezcenna była przekrojowa rubryka Demokratyczny savoir-vivre. Pomagała wielu czytelnikom nadrabiać braki kindersztuby, zdobywać ogładę, której – jako pierwsze pokolenie awansu społecznego – nie mogli wynieść z domów. Minęło ponad pół wieku, a jakże użyteczne byłyby tamte rady dla wielu współczesnych! Inna sprawa, że tamci wstydzili się swoich niedostatków, tuszowali je, a ci, którzy obecnie brylują na politycznych salonach, obnoszą się z chamstwem jak z klejnotem herbowym. Przeczytanego „Przekroju” nikt nie wyrzucał. Krążył po rodzinie i znajomych, jedni go wypraszali, inni wykradali, gdy nie udało im się kupić własnego egzemplarza. A łatwo nie było! Nakładu nie wystarczało dla wszystkich przyjaciół pań kioskarek. „Przekrój” mógłby być jednym z dowodów w procesie, jaki my, urodzeni po wojnie i wychowani w PRL-u, powinniśmy wytoczyć autorom tak zwanej polityki historycznej, zakłamującym tamten czas, imputującym mu gębę szalejącego terroru i kulturowej pustyni.

Lata mijały, a „Przekrój” trwał, formując poglądy na świat, kształtując gusta estetyczne i literackie. Zamordował go dopiero niekoronowany król nowej Polski – wolny rynek. Po transformacji „Przekrój” umierał kilka razy. Reanimowali go różni ludzie, na starą modłę albo z nowymi pomysłami. Ostatnio jako kwartalnik, bogato inkrustowany wyimkami ze starych numerów. Kupiłam, ale rozczarował mnie ten odgrzewany groch z kapustą. To się nie uda. „Przekrój” umarł wraz ze swoimi czasami i nikt go nie wskrzesi.

To pismo doskonale korespondowało z pragnieniem bycia coraz mądrzejszą, lepiej wykształconą i zorientowaną w świecie kultury, jakie nam, unitkom, wpajano w szkole. Wszystkie wybierałyśmy się na studia (i to się udawało!), żadna nie marzyła o rychłym małżeństwie i życiu w kręgu Kinder, Küche, Kirche – dzieci, kuchnia, kościół. Co to, to nie! W moim ówczesnym przekonaniu małżeństwo było groźną pułapką.

[……………………….]

Większość moich koleżanek wybrała studia medyczne. To tradycja naszej szkoły. Lubelska Akademia Medyczna, której twórcą i pierwszym rektorem był wielki uczony, profesor Tadeusz Kielanowski, kształciła liczne unitki z każdego rocznika. Doskonale przygotowane do studiów, zostawały później znakomitymi lekarkami.

Mnie zawód lekarza nie interesował, a Lublin wydawał się zbyt ciasny i prowincjonalny. Wyrywałam się do świata. Na początku lat sześćdziesiątych zostałam studentką Wydziału Filozofii i i Socjologii (sekcja socjologii) Uniwersytetu Warszawskiego. Miałam nadzieję, że ta nieznana wtedy szerzej nauka o człowieku w jego społecznych rolach i relacjach przybliży mnie do poznania ludzi żyjących w odległych krajach. Poza tym w Warszawie mieszkała rodzina – nieliczni ocaleni z powstania i brat Ojca, który wrócił do kraju z Niemiec w późnych latach czterdziestych. Na początku studiów zamieszkałam u rodziny. Ciocia Maria była uosobieniem dobroci, stryj Aleksander błyskotliwym rozmówcą na każdy temat i wspaniałym przewodnikiem po Warszawie. Dbał bardzo o swoją Marię, a ona odpłacała mu czułością. Pozornie – pełnia szczęścia. Ale ciocia miewała złe dni, bezsenne noce, chwile trwogi albo wybuchy spazmatycznego płaczu. Ona i jej siostra Pola jako jedyne z rodziny przeżyły powstanie. Stryj ostrzegł mnie, że to temat tabu, przy jego żonie w żadnym razie nie wolno go podnosić. To Pola opowiedziała mi o ich losach.

Maria tuż przed wojną wyszła za mąż za kolegę swojego najstarszego brata. Urodziła córeczkę. Studiujący na Politechnice młodzi mężczyźni po wybuchu wojny znaleźli pracę na kolei. Matka, przedwojenna nauczycielka, w dużym mieszkaniu w śródmieściu otworzyła usługi krawieckie, a wieczorami uczyła dzieci. Wiosną 1944 roku, gdy wydawało się, że koniec wojny jest bliski, Maria była w drugiej ciąży. Zamiast końca wojny wybuchło powstanie. Pola była pewna, że jej dwaj bracia, mąż Marii Janek i wielu ich kolegów poszło do powstania wcale nie dlatego, że pchał ich rozbuchany patriotyzm, entuzjazm do walki i wiara w zwycięstwo. Nie było wcale tak, jak ciągle jeszcze opisują apologeci tego zbrodniczego eksperymentu na Warszawie i jej mieszkańcach. Przesądziła presja, pewnego rodzaju szantaż moralny ze strony osób ślepo wierzących inicjatorom powstania. Zasada solidarności ze swoimi – kolegami z uczelni i z konspiracji – przeważyła nad rozsądkiem i nad racjonalną oceną posiadanych sił i środków do walki. Ojciec, przedwojenny wojskowy, tłumaczył, że w istniejących okolicznościach to samobójstwo, że nie mają szans. Cóż z tego, skoro koledzy czekali! Nie wypadało inaczej. Sprawienie im zawodu byłoby niehonorowe. Raczej wystawić się na śmierć, byle pozostać w dobrym towarzystwie. „Co to za głupota! Ale co to za gest!”. Tak mówił Cyrano de Bergerac.

Dziś powstanie warszawskie jest jednym z mitów założycielskich prawicowej polityki historycznej. Przy okazji coraz patetyczniej świętowanych rocznic najważniejsze osoby w państwie głoszą, że było wielkim zwycięstwem – moralnym i politycznym. Muzeum Powstania Warszawskiego to inscenizacja młodzieńczych przygód, coś między harcerską szkołą przetrwania a popisami herosów w teatrze wojny. Zwiedzające je dzieci pytają: kto wygrał? I słyszą, że My, chociaż Niemcy zwyciężyli wojskowo, bo armia radziecka nam nie pomogła. Dwieście tysięcy cywilnych ofiar, zrównane z ziemią miasto, bezpowrotnie utracone zabytki kultury i sztuki, nędza ocalałych – to tylko dalekie tło tej inscenizacji. A jak było naprawdę? Stanisław Aronson, ocalały z Holocaustu, a następnie uczestnik powstania o pseudonimie „Rysiek”, ujął to krótko: „Góra AK to byli megalomani. Powstanie wywołało kilku kompletnie niekompetentnych ludzi. Wbrew logice. I oni – jak ślepcy z obrazu – prowadzili nas ku tragedii. Stało się z nimi coś arcypolskiego: stracili zdolność racjonalnego myślenia. (…) Liderzy AK w sposób zupełnie nieodpowiedzialny, szafując życiem setek tysięcy ludzi, rzucili się w szalonej szarży z pięściami na uzbrojonego wroga. I jeszcze dali rozkaz, abyśmy my to wykonali. Na tym polegała ta tragedia”. Tak mówił 95-letni Aronson w wywiadzie-rzece Wojna nadejdzie jutro. Żołnierz legendarnego Kedywu AK ostrzega.

Generał Władysław Anders w liście do przyjaciela pisał, że pada na kolana przed bohaterstwem powstańców, ale uważa, że samo powstanie nie miało żadnego sensu i było zbrodnią, a ci, którzy je wywołali, to zbrodniarze. W lipcu 1944 roku idący w kierunku Warszawy Front Białoruski został zablokowany przez Niemców na linii Wisły. Szef wywiadu AK poinformował o tym generała Bora-Komorowskiego ostatniego dnia lipca. Mimo to Komorowski nie odwołał rozkazu wybuchu powstania. Podobno działał pod presją generała Leopolda Okulickiego i pułkownika Antoniego Chruściela. Gdy odbywała się rzeź 50 tysięcy mieszkańców Woli i miasto umierało w cierpieniach, Bór-Komorowski wysłał depeszę do krakowskiego okręgu AK, w której wzywał do wywołania powstania w Krakowie! Na szczęście krakowianie rozkazu nie wykonali.

Nie przeżyli powstania wszyscy młodzi mężczyźni z otoczenia sióstr. Ciężarna Maria wraz z koleżanką znalazła się w pewnym momencie w śródmiejskich kanałach. Tam, wśród odchodów i martwych ciał, zaczęła nagle rodzić. Krzyczała, nad nią przeciskali się popychani strachem ludzie. Omal jej nie zadeptali. Nie wiadomo, co stało się z dzieckiem.

Ktoś pomógł wyciągnąć Marię na powierzchnię. Wyszły bez dziecka. Schroniły się w jakiejś piwnicy, gdzie dano im wodę i pozwolono zostać. Rodzice wraz z córeczką Marii zginęli pod gruzami śródmiejskiej kamienicy. Pola przeżyła, bo jej z nimi nie było, poszła szukać siostry. Spotkały się kilka dni później, nad zwałem gruzów, które kiedyś były ich domem. Pijani Ukraińcy w niemieckich mundurach popędzili je wkrótce na ochocki Zieleniak, stamtąd w tłumie innych ocalonych do Pruszkowa. Maria nie miała woli życia, nie mówiła. Nie przejawiała żadnej aktywności.

Po powrocie zamieszkały w jakiejś klitce na Pradze, bo ich lewobrzeżna Warszawa była morzem gruzów. Pola znalazła pracę w Biurze Odbudowy. Aktywnie uczestniczyła w jedynym powstaniu, które Warszawa bezdyskusyjnie wygrała – było to powstanie z gruzów. „Nigdy wcześniej ani później nie spotkałam się z taką aktywnością ludzi, z takim poczuciem wspólnoty i ofiarnością jak wtedy, gdy odbudowywaliśmy Warszawę. Mimo że po wojnie byliśmy wszyscy słabi, osieroceni i niedożywieni” – opowiadała.

Maria po jakimś czasie zaczęła mówić. Błądziła po zrujnowanym mieście w poszukiwaniu bliskich. Tak spotkała Aleksandra, który wydał jej się kolegą męża. Zaczęła go wypytywać o Janka – gdzie jest, kiedy wróci. Co z rodzicami? Aleksander nie znał Janka ani nikogo z wymienionych, nie wiedział, jak pomóc tej nieszczęśliwej kobiecie. Dopiero wrócił do kraju i już tego żałował, ale drogi odwrotu nie było. On też nie odnalazł żony ani jej rodziny. Wszyscy zginęli.

Z czasem Maria pogodziła się z rzeczywistością, a raczej biernie przyjęła ją do wiadomości. Aleksander bardzo jej w tym pomógł. W połowie lat pięćdziesiątych wzięli ślub. Dwoje życiowych rozbitków ocaliło siebie nawzajem. Dzięki ich opiece mogłam beztrosko smakować studia. Studia rozpoczęłam pełna entuzjazmu i nigdy mnie nie rozczarowały. Historia myśli społecznej, od której zaczynaliśmy, była frapująca, a życiorysy takich postaci, jak Florian Znaniecki czy Bronisław Malinowski potwierdzały, że ta droga edukacji doprowadzi mnie do celu, jaki wybrałam. To naprawdę były studia, a nie anonimowa masówka, w jaką przeobraziły się po transformacji. Znaliśmy się, znali nas wykładowcy. Zachwyciła mnie swobodna atmosfera panująca na wydziale, dyskusje nad lekturami, otwartość profesorów. Byliśmy zachęcani do używania rozumu, czyli stawiania pytań i szukania uzasadnień dla odpowiedzi. Nie oczekiwano od nas akceptowania cudzych opinii bez zrozumienia stojących za nimi argumentów. Z dzisiejszej perspektywy to były elitarne studia.

Wykładowcy mieli dla nas dość czasu, by odpowiadać na pytania, rozwiewać wątpliwości, pomagać w zrozumieniu lektur. Wprowadzali nas w świat badań światowej socjologii. „Lonely crowd”, „Keep to the Joneses” – wiedzieliśmy, o co tu chodzi, nie zdając sobie sprawy, jak jesteśmy uprzywilejowani w dostępie do najnowszej wiedzy z naszej dziedziny. Przypominam: studiowałam w połowie lat sześćdziesiątych. Wedle obowiązującej obecnie wykładni historii tkwiliśmy wtedy w czarnej dziurze, za żelazną kurtyną, a reżim izolował nas od cywilizowanego świata. W rzeczywistości w księgarni Prusa na Krakowskim Przedmieściu można było kupić doskonale tłumaczoną i starannie wydaną klasykę socjologii i filozofii. A dzięki dr hab. Zygmuntowi Baumanowi poznawaliśmy to, co światowi uczeni ogłaszali na bieżąco. Między innymi poprzez czasopismo „Studia Socjologiczne”, którym on kierował.

To ten sam Zygmunt Bauman, który w marcu 1968 razem z innymi uczonymi narodowości żydowskiej został usunięty z pracy na uniwersytecie. Wkrótce potem otrzymał tak zwany dokument podróży. Podróży w jedną stronę, pod warunkiem zrzeczenia się obywatelstwa. Baumanowie z trzema córkami zdecydowali się na wyjazd do Izraela. Na granicy ograbiono ich z maszynopisów i rękopisów, naukowych i prywatnych. Nie zaadaptowali się w Izraelu. Profesor podjął tam pracę wykładowcy akademickiego, ale wkrótce wybuchła wojna sześciodniowa. Bauman nie aprobował jej politycznych skutków, był przeciwnikiem izraelskiego nacjonalizmu, tak jak wszelkich nacjonalizmów. Proponowały mu pracę uczelnie w Australii i w Kanadzie, ale on wybrał Wielką Brytanię. Tam, jako człowiek już w średnim wieku (rocznik 1925), zaczynał od początku na uniwersytecie w Leeds. Najpierw jako wykładowca, później, aż do przejścia na emeryturę w 1992 roku, kierował Departamentem Socjologii. Jako emeryt, wolny od obowiązków, napisał swoje najważniejsze prace. Ten sam profesor Bauman, który umierając w styczniu 2017 roku, cieszył się opinią jednego z największych myślicieli naszych czasów i najwybitniejszego przedstawiciela swojej dyscypliny naukowej. Płynna (po) nowoczesność to jego określenie naszych czasów, które weszło do kanonu nauk społecznych. Etyka ponowoczesna, Socjalizm: utopia w działaniu, Nowoczesność i zagłada – te i inne jego książki (opublikował ich 57).

Tłumaczone były na większość języków, w tym na chiński i japoński. Podobnie jak teksty publicystyczne i wykłady. Papież Franciszek też ciekaw był jego przemyśleń i w 2016 roku zaprosił profesora Baumana jako referenta na konferencję do Asyżu. Ćwierć wieku po studiach spotkałam go ponownie. Wiosną 1993 roku przyjechał do Polski i po prostu przyszedł do naszej redakcji. Skromny, siwy, elegancki starszy pan z dawną bezpośredniością i poczuciem humoru. I z nowym atrybutem: długą fajką. „Cieszę się bardzo, że mimo dwudziestu pięciu lat banicji nie przestałem być polskim socjologiem, przynajmniej za granicą” – powiedział, nawiązując do przyznania mu za książkę Nowoczesność i zagłada nagrody Amalfi , której fundatorzy nazwali go „socjologiem polsko-angielskim”. I on, i my wiedzieliśmy, że zamiast „przynajmniej” powinno być „wyłącznie”, bo z krajowej nauki został wymazany, ale… Najważniejsze było to, że jest z nami i zgodził się na wywiad. Przeprowadziliśmy go z kolegą, który również był studentem profesora. Oczywiście najbardziej zależało nam na komentarzu do sytuacji w kraju, na diagnozie i prognozie wybitnego uczonego.

Profesor odwołał się do antropologicznej koncepcji tak zwanych rytuałów przejścia, które składają się z trzech stadiów. Pierwsze to stadium niszczenia starych symboli, znaków i pojęć, mających ustalone znaczenie w danej kulturze. Jak gdyby całkowite obnażenie człowieka z dotychczasowej szaty społecznej. Trzecie polega na przyjęciu nowych symboli i znaków – czyli przystrojeniu się w nowy, zmieniony status społeczny. A drugie stadium? Ono interesowało nas najbardziej, bo przecież właśnie je przeżywaliśmy. Profesor odpowiedział: „Między demontażem a montażem jest wyłom, pustka – stadium braku określonych znaczeń kulturowych. To, co dzieje się <pośrodku>, opisał w jakiś sposób Michaił Bachtin w swojej koncepcji kultury karnawałowej, gdzie normy nie obowiązują i niejako wszystko może się stać. Polska właśnie znajduje się pośrodku, między systemem socjalistycznym a… Właśnie – jakim? Wszystkie drogi są otwarte (…) Wcześniej panował monopol władzy państwowej we wszystkich dziedzinach. A gdy rząd ma monopol władzy, to przejmuje też monopol odpowiedzialności. Każde społeczne niezadowolenie obraca się w protest polityczny. Protest ma skłonność do kumulacji. Tak właśnie stało się w Polsce: bardzo rozmaite upośledzenia, frustracje i interesy zjednoczyły się i doprowadziły do obalenia władzy. Jej światlejsi  przedstawiciele, tacy jak Mieczysław F. Rakowski, zdawali sobie z tego sprawę i podejmowali próby reformowania systemu, ale to się nie  udało. Teraz zaś nowy układ polityczny nie załatwia wielu z tych spraw, w imię których obalono układ poprzedni. Na przykład robotnicy nie uzyskali zaspokojenia roszczeń, adresowanych do starej władzy. Polska wydaje się krajem wielkich eksperymentów i nieograniczonych możliwości. Mówienie czegokolwiek więcej byłoby bawieniem się w proroctwa”. Tak profesor oddalał nasze nadzieje na to, że wywróży nam dobrą przyszłość. A co z inteligencją, która w latach osiemdziesiątych odegrała znaczącą rolę, a teraz jakby jej nie było? Profesor przywołał angielskiego historyka Arnolda Toynbeego, który nazwał inteligencję krajów ościennych wobec centrów cywilizacyjnych „oficerami łącznikowymi”. „…To oni pierwsi postrzegają własne kraje jako <zacofane> i <upośledzone>. Ich ambicją jest nadrobienie dystansu, zbliżenie się do centrów. Tak było i z polskimi intelektualistami przed rokiem 1989. Jednoczyli się w sprzeciwie wobec władzy, aby zamanifestować potrzebę wolności i wyjścia z zacofania. Bitwę wygrali, ale posiadane kwalifikacje wcale nie muszą ich dysponować do odgrywania wiodącej roli w tworzeniu nowego systemu. Nowi politycy starych dyskusji nie potrzebują. Mówi się, że rewolucje pożerają swoje dzieci. Ja uważam, że rewolucje uprawiają ojcobójstwo. Czy obecna sytuacja polskich intelektualistów nie jest tego przykładem? Wiedzieli, z jakiej butelki chcieli dżina wypuścić, ale nie wiedzieli, czym się dżin okaże”. „Rewolucje pożerają ojców” – taki daliśmy tytuł. Dziś myślę, że rewolucje pożerają i ojców, i dzieci, gdy do władzy dochodzą najgorsze ciury obozowe czasów rewolucji – bez zasług, bez talentów, za to pełne determinacji, aby wreszcie mieć swoje pięć minut. Ojców zohydzają i odbierają im zasługi, a dzieciom rzucają kłody pod nogi.

Po spotkaniu w redakcji poszliśmy z profesorem na nasz wydział. W gablocie, gdzie kiedyś umieszczali zaproszenia na swoje seminaria i wykłady znani profesorowie, wisiały teraz ogłoszenia Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Protest Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS „przeciwko przypisywaniu NZS określonych sympatii politycznych” podczas gdy „NZS nie określa swojego miejsca na scenie politycznej kraju”. Parę ogłoszeń dalej oświadczenie uniwersyteckiego NZS-u. „Uważamy, że niezbędna jest radykalna dekomunizacja oraz lustracja wszystkich szczebli władzy i administracji. Jest to konieczne dla dokończenia rewolucji zapoczątkowanej przez Solidarność. Będziemy popierać wszystkie siły, które poprą rzeczywistą lustrację i dekomunizację”. „Rzeczywiście, trudno im przypisać określone sympatie polityczne” – żachnął się profesor. Wyznał, że niepokoi go odradzanie się starych polskich przywar: nacjonalizmu złączonego z klerykalizmem i antysemityzmem. O sobie mówił, że był lewicowcem, jest lewicowcem i umrze jako człowiek lewicy. A lewicowość definiował krótko – jako bunt przeciw znieczulicy na ludzką niedolę. Tłumaczył, że obowiązkiem społecznej wspólnoty jest, po pierwsze, zbiorowe ubezpieczenie wszystkich jej członków przed ciosami indywidualnego losu, a po drugie: „Podobnie, jak nośność mostu mierzy się nie przeciętną nośnością jego przęseł, lecz nośnością najsłabszego z nich, tak i jakość społeczeństwa mierzy się nie przeciętnym standardem życia (np. przeciętnym dochodem), lecz standardem najsłabszego z jego ogniw”. Tę metaforę, jakże obcą ideologii neoliberalnej, przywoływał w swoich pracach niejednokrotnie. Zajmował się także zmianą znaczenia pojęć we współczesnym świecie. Zwracał uwagę na to, że niektóre z nich, na przykład bezpieczeństwo socjalne, wypadają z dyskursu politycznego. Pisał: „Dziś okradanie całych narodów nazywa się <promowaniem wolnego rynku>; okradanie rodzin i wspólnot lokalnych ze środków do życia nazywa się <redukcją zatrudnienia> lub <modernizacją>. Żaden z tych czynów nigdy nie został nazwany przestępstwem i nigdy nie podlegał karze”.

W 2013 roku Uniwersytet Wrocławski poprosił Zygmunta Baumana o wygłoszenie okolicznościowego wykładu przypominającego sylwetkę Ferdynanda Lassale’a, filozofa i socjologa studiującego niegdyś na tej uczelni. 150 lat wcześniej ogłosił on tam deklarację, która dała impuls do powstania ruchu socjalistycznego w Europie. Profesor zaproponował Dylematy socjaldemokracji: od Lassalle’a do płynnej nowoczesności. I oto na spotkanie uczonego ze społecznością akademicką Wrocławia weszli gromadnie chuligani nazywający siebie Narodowym Odrodzeniem Polski. Patr-idioci. Wszczęli tumult, gwizdali, ryczeli swój żelazny repertuar wyzwisk: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, „Norymberga dla komunistów”, „Precz z komuną”. Jeden z bojówkarzy poinformował osobę, która próbowała go uciszyć: „Damy wam, czerwonym, pożyć jeszcze ze dwa lata, a potem, jak Kaczyński dojdzie do władzy, to was powiesimy”. Czy wiedzieli, że protestują przeciwko uczonemu o światowym autorytecie? Raczej nie. Zapewne ktoś im podpowiedział kilka faktów z przeszłości profesora, których ten nigdy nie krył. Młody Bauman uczestniczył w wyzwalaniu Polski z armią, która przyszła ze Wschodu, a krótko po wojnie służył w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ale przede wszystkim był Żydem! Organizatorzy spotkania nie zareagowali jak należy na paskudną zadymę. Większość zagranicznych mediów pokazała tę brunatną, faszystowską twarz Polski. Dziennikarze byli na miejscu – przyszli wysłuchać mędrca, a trafili na spektakl głupców. Równie obrzydliwie było po śmierci profesora. Gdy świat żegnał go z ogromnym szacunkiem, polscy patr-idioci znów dali o sobie znać bezrozumnym ujadaniem. „Po prostu świat jest lżejszy o jednego bandytę… bolszewik… sowiecki bandzior nie był żadną szychą socjologii, a zaistniał tylko dlatego, że miał odpowiednie żydowskie i lewackie pochodzenie” – pisał bardzo popularny ponoć w prawicowych kręgach bloger o nicku Matka Kurka. Któż oczekiwałby rozumu i taktu od kury, a co dopiero od kurki? Pogdacze, podziobie i trafi do rosołu. Potraktować kurkę poważnie i podjąć polemikę? O, nie! Co najwyżej powtórzyć za Julianem Tuwimem jego czterowiersz Do pewnego endeka, co na mnie szczeka:

Próżnoś repliki się spodziewał,

Nie dam ci prztyczka ani klapsa,

Nie powiem nawet ”pies cię jebał,

Bo to mezalians byłby dla psa.

Miejsca profesora w panteonie nauki żadna kurka swoim szczekaniem nie zniesławi. Polityczni mentorzy owych kurek też nigdy nie uznają jego autorytetu. W ostatnich latach życia wiele krytycznych słów skierował pod adresem decyzjonizmu – koncepcji władzy opartej wyłącznie na woli lidera. Ostrzegał przed fatalnymi skutkami powierzania władzy ludziom, którzy mają proste recepty na skomplikowane problemy. Skąd my to znamy? Który to wódz – niczym Bóg w odpowiedzi na pytanie Hioba – odmawia nie tylko wyjaśnienia i uzasadnienia swoich decyzji, ale i prawa do innego punktu widzenia, innej oceny rzeczywistości? Profesor Zygmunt Bauman był tak chętnie słuchany dlatego, że obce mu było mentorstwo i kaznodziejstwo. Najtrafniej opisał go Adam Chmielowski, autor studium o filozofii moralnej profesora: „Bauman wypracował jedyną w swoim rodzaju umiejętność przeobrażania wiedzy w mądrość, mądrość zaś jest niemierzalna. Nie ma też obiektywnej miary wielkości człowieka. Mimo tej niemierzalności jako uczony i pisarz zostawił głębokie ślady w wielu kulturach na całym świecie, a także w umysłach milionów czytelników. Do końca imponował nowatorstwem, wnikliwością i młodzieńczą świeżością myśli”. Gdy Donald Trump został prezydentem USA, profesor Bauman tak to skomentował: „Tym, których cywilizacja zawiodła, barbarzyńcy wydają się zbawcami”. W poświęconej mu antologii został uznany za największego współczesnego socjologa. W polskich mediach publicznych po jego śmierci obowiązywał zakaz publikacji wspomnieniowych. A przecież współczesna nauka polska nie ma postaci z porównywalnym dorobkiem i osobowością. Czyja nikczemność i czyja strata?

W latach sześćdziesiątych na Wydziale Filozofii i Socjologii UW spotykało się wiele oryginalnych postaci. Jedna z nich, mimo dość nikczemnej postury i zdecydowanie pasywnej urody, rzucała się w oczy. Sybaryta i utracjusz, swoim sposobem życia i bycia stanowił przykry dysonans w środowisku dystyngowanych uczonych. W odpowiedzi na pytanie, dlaczego – zajmując się filozofią, czyli królową nauk – żyje jak wiecznie skacowany menel, ów uczony cytował stwierdzenie Schopenhauera, że drogowskaz nie zwykł chodzić do miasta. „Czy słyszeliście o ornitologu, który potrafi fruwać?” – pytał. Ależ tak! To właśnie na naszym wydziale spotykaliśmy uczonych, którzy swoim życiem dokumentowali głoszone poglądy i uwierzytelniali swoje teorie naukowe. Dawali świadectwo swoich prawd. Nawet ich sposób bycia doskonale harmonizował z moralną wielkością i etosem uczonego. Na przykład Maria i Stanisław Ossowscy, Tadeusz Kotarbiński. Pełni godności mędrcy. Nie napiszę „starzy mędrcy”, bo dziś starość nie kojarzy się z dostojeństwem, tylko ze zużyciem i zbędnością. Gdy rozpoczynałam studia, profesor Kotarbiński (1886–1981) formalnie właśnie przeszedł na emeryturę (był profesorem UW od 1919 roku!), ale odwiedzał bibliotekę, wygłaszał otwarte wykłady. Jako debiutująca studentka nie mogłam uwierzyć, że oto w drzwiach sali wykładowej widzę mędrca, o którym Ojciec mówił z najwyższym szacunkiem. Uśmiechniętego, starszego pana ze staromodnymi wąsami. Nazywano go Sokratesem warszawskim. Był nie tylko autorem rozpraw z zakresu etyki i prakseologii, autorem Medytacji o życiu godziwym Traktatu o dobrej robocie, ale również poetą (pozostawił kilka tomików wierszy) i twórcą ponadczasowej wartości aforyzmów. Moje ulubione to: „Rozum w pełni rozkwita pod strażą wolności, wolność w pełni rozkwita pod strażą rozumu”, „Mądrość sama sobie nie ufa, głupota samej sobie udziela kredytu bez granic”, „Trzeba być prawym, nie przestając być lewym”.

Profesor Kotarbiński był człowiekiem niewierzącym. „Że prawość, męstwo, dobre serce godne są szacunku, a oszukaństwo, głoszenie kłamstw, znęcanie się nad słabszym – godne pogardy, to jest równie oczywiste, jak to, że cukier jest słodki, a sól słona. I nie potrzeba żadnych uzasadnień pozaludzkich” – przekonywał. Za pomocą idei woli bożej niczego w dziejach nie da się wytłumaczyć, ale wszystko można usprawiedliwić, dowodził. Świat nauki i świat religii uważał za dwa różne światy. W międzywojniu dużo na ten temat publikował na łamach „Racjonalisty” – miesięcznika ówczesnej elity wolnomyślicielskiej. Na przykład w artykule Przywary wyznaniowe Almae Matris ubolewał nad przekształcaniem się uniwersytetu „z przybytku wolnej myśli w instytucję przesyconą kultami wyznaniowymi”. Oburzał się, że „profesor uniwersytetu podczas odczytu żąda, by w szkole średniej nie było nic, co mogłoby wzbudzać powątpiewanie w słuszność religijnych prawd objawionych!”.

„Kościół nie powinien rządzić nauką, skoro nauka nie rządzi kościołem” – mawiał na poły żartobliwie. Zawsze mówił i pisał piękną, literacką polszczyzną, prosto, bez koturnów i piętrowych sformułowań, po które sięgają ludzie nauki, niepotrafiący jasno wyrażać myśli (a może próbujący zamaskować ich niedostatek?). Wiele uwagi i publikacji poświęcił etyce niezależnej. Niezależnej od religii, czyli takiej, która nie odwołuje się do Boga i nie potrzebuje uzasadnień w postaci pośmiertnego wymiaru nagród i kar za dobre i złe czyny. Był przeciwnikiem etyki absolutnego posłuszeństwa jako degradującej ludzi. Wypowiadał się często na temat spraw publicznych, przeciwstawiając się przemocy i ograniczeniom wolności obywatelskich. mDowodził, że oceny etyczne są wspólne dla wszystkich społeczeństw. Szanuje się w motywacji ludzkiej prawość i prawdomówność, odwagę, altruizm, szlachetność, życzliwość i dobroć dla innych, a gardzi nieprawością i kłamliwością, tchórzostwem, egoizmem, okrucieństwem, uleganiem niskim instynktom. Rozważając problem miłości bliźniego, wyznawał, że dla niego bliźnim jest każda żywa istota, która czuje i doświadcza potrzeb, nie tylko człowiek. A cierpienie każdego bliźniego nakłada na nas moralny obowiązek, abyśmy starali się mu zapobiec w miarę naszych możliwości. Pytał: „Gdzie się zaczyna, a gdzie się kończy ludzkość w uczuciowym sensie? Co do mnie, rad zaliczam do ludzkości psy, a nie zaliczam hyclów”.

Ludzie, którzy szkoły kończyli nieuważnie, co wcale nie przeszkadza im w odgrywaniu ról polityków, dziennikarzy, ekspertów i kogo tam jeszcze, coraz częściej używają terminu „spolegliwy”. Ze wzgardą kierują go do antagonistów, zakładając, że oznacza tyle, co uległy, ustępliwy, konformistyczny. Tak im się kojarzy. Nie mają pojęcia, że ten przymiotnik z gwary śląskiej, zapożyczony od Czechów (spolehlivy), a oznaczający kogoś godnego zaufania, na kim można polegać, został wprowadzony do klasyki filozofi i polskiej przez profesora Kotarbińskiego właśnie. W rozważaniach profesora o etyce niezależnej i życiu godziwym pojawia się wzorzec opiekuna spolegliwego: „Opiekun wtedy jest spolegliwy, kiedy można słusznie zaufać jego opiece, że nie zawiedzie, że zrobi wszystko, co do niego należy, że dotrzyma placu w niebezpieczeństwie i będzie oparciem w trudnych okolicznościach”. Opiekunem spolegliwym był ponad wszelką wątpliwość Janusz Korczak i wszyscy ci, którzy bronili powierzonych sobie istot z obowiązku z jednej, a z miłości z drugiej strony. Wrażliwi na potrzeby słabszych i wierni podjętym zobowiązaniom. Opiekun spolegliwy to nie jest ustępliwy oportunista! – mówię ostentacyjnie i wyjaśniam, w czym rzecz, ilekroć słyszę jakiegoś ignoranta przekłamującego ten termin. Niestety, słyszę coraz częściej. Pisarz kolumbijski Gabriel Garcia Marquez, jeden z najwybitniejszych prozaików XX wieku (literacki Nobel 1982), człowiek z innego kręgu kulturowego, ujął to samo przesłanie tak: „Patrzeć z góry na drugiego człowieka możesz tylko wtedy, gdy upadł, a ty pochylasz się nad nim, aby podać mu pomocną dłoń i pomóc się podnieść”. Prostaczkowie zaś, uniesieni do góry przez wiatr historii, opiekuna spolegliwego mieliby za durnia, który nie wie, gdzie stoją konfitury, a gdyby je przypadkiem znalazł, to oddałby innym, zamiast utuczyć siebie. Nie raz jeszcze padnie w publicznej pyskówce określenie spolegliwy jako wyzwisko. Profesora Kotarbińskiego nie mają w kanonie lektur współcześni studenci, na przykład adeptom prawa zabrano jego Logikę dla prawników. Z jakim skutkiem? To widać i słychać. Jak napisała Wisława Szymborska: „Umarłych wieczność dotąd trwa, póki pamięcią im się płaci”. Czy ktoś bardziej niż wielcy humaniści zasługuje na tę pamięć?

Profesor Tadeusz Kotarbiński pisał na łamach „Polityki” we wspomnieniu opublikowanym po śmierci Stanisława Ossowskiego (1897–1964): „Był unikatem swego rodzaju – mędrcem o sercu dziecinnie czystym, bez skazy, sercu gorliwym, płomiennym. Był rycerzem sprawiedliwości. Nie pozwalał degradować żywej idei socjalizmu, tępił utylitarny fałsz, stał na straży uprawnień ludzi zależnych, mówił prawdę w oczy tym, od których zależał”. Z powodu takiej postawy on i jego żona Maria (1896–1974) byli w latach 1952–1956 odsunięci od pracy dydaktycznej. Wcześniej, w roku 1944, zostali umieszczeni na liście osób przeznaczonych do likwidacji przez skrajne ugrupowanie prawicowo- -nacjonalistyczne z powodu „tendencji komunistycznych”. Chodziło o to, że udzielali pomocy Żydom i prowadzili zajęcia na konspiracyjnym Uniwersytecie Warszawskim. W porę ostrzeżeni opuścili Warszawę, ratując życie.

Ossowscy to szczególne postacie. Pochodzili z ziemiaństwa. Byli ateistami. Katolicka „Więź” po śmierci Stanisława napisała: „Był przeciwnikiem religii, ale zjednywał ludzi, także wierzących, nieskazitelną postawą moralną. Łączył wielką jasność umysłu i wielką moc charakteru”. On wykładał nie tylko w Łodzi i Warszawie, ale także w London School of Economics i na Harvardzie w USA, a ona w Columbia University i w University of Pennsylvania. Ona stworzyła socjologię moralności, nową gałąź humanistyki. Pisała z głębokim przekonaniem, że świadomość moralna kształtuje się poprzez refleksję i dyskusję, a nie przez bezapelacyjne nakazy lub zakazy. Przywołując dawnych myślicieli, przypominała, że zawsze istniała etyka niezależna i moralność społeczna, które nie mają nic wspólnego z religią. On zajmował się więziami społecznymi, strukturą społeczną, osobliwościami nauk społecznych. Pisał, że intelektualista, naukowiec „to człowiek, do którego obowiązków należy brak posłuszeństwa w myśleniu”. Oboje aktywnie zabierali głos w sprawach publicznych. Miałam zaszczyt ich słuchać, ich książki stoją na moich półkach.  1946 roku (podkreślam tę datę) profesor Maria Ossowska opublikowała szeroko komentowany artykuł Wzór obywatela w ustroju demokratycznym. Opisała w nim atrybuty, które powinny cechować członków demokratycznej społeczności. A wśród nich: odwagę cywilną (aby umieć przeciwstawić się złu, także wśród liderów), przekonanie o konieczności doskonalenia się przez całe życie (dla dobra wspólnego!), umiejętność dialogu z inaczej myślącymi, zdolność do twórczej pracy i długodystansowego wysiłku. Gdzie te wzory? Ostatnio ze wzruszeniem zdjęłam z półki listy Marii i Stanisława zawarte w tomie Intymny portret uczonych. Póki on żył, zawsze pojawiali się razem. Widać było, że ci ludzie się kochają. Gdy umarł, ona skurczyła się, zmalała, była jakby niekompletna…To tacy uczeni sprawiali, że jestem dumna z bycia absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego. Tamtego Uniwersytetu, sprzed zmian, jakie nastąpiły po marcu 1968 roku.

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

Opowieść rówieśniczki PRL

 

Lektura wspomnień Ewy Nowakowskiej (piękny rocznik 1944 urodzenia), byłej dziennikarki m.in. tygodnika „Polityka” zelektryzowała mnie już na wstępie, jako że rozpoczynają się one od retrospekcji lubelskiej. Autorka bowiem, podobnie jak piszący te słowa, choć kilkanaście lat wcześniej, urodziła się i wychowała w Lublinie, a zawsze miło jest czytać wspomnienia sentymentalne z miejsc, z którymi i nas łączą sentymenty, a także niektóre podobne wrażenia. I tak, pojawia się Lublin jako miasto „usiane kościołami” (święte słowa!), pojawia się III LO im. Unii Lubelskiej, w którym piszący te słowa miał znajomych, arcylubelski, wybitny przedwojenny poeta Józef Czechowicz, autorr czarownego „Poematu o mieście Lublinie”, pojawiają się szkolne lubelskie lata z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a we wspomnieniach z tych lat, w tym we wspomnieniach o lubelskich nauczycielach (jak się wtedy mówiło: profesorach) licealnych, niejeden starszy lublinianin lub ekslublinianin może odnaleźć znane sobie z dawnych lat nazwiska i wątki.

Jednak oczywiście nie tylko Lublinem wspomnienia Ewy Nowakowskiej napisane w trybie gawędziarskim stoją. Jej swobodna, niczym nie limitowana opowieść (bo nie są to jakiś regularne, uporządkowane pamiętniki) o swoim życiu jest prawdziwie pasjonująca, momentami bardzo szczera, dotykająca osobistych i intymnych aspektów życia. Opowieść dotyczy zarówno warstwy odzwierciedlającej doświadczenia pokolenia, którego wczesne dzieciństwo przypadło na schyłek lat czterdziestych, wczesnej młodości u schyłku lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a młodości „rozwiniętej -” na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte, jak i doświadczeń indywidualnych. Materia narracji Nowakowskiej jest bogata faktograficznie. Obejmuje obraz życia w PRL w warstwie obyczajowej, praktyczno-materialnej, ekonomicznej, a także politycznej. Pojawiają się dygresje dotykające najrozmaitszych sfer życia, dziennikarstwa, literatury, czasem bardzo drobiazgowy obraz codzienności. Ciekawie opisała Nowakowska swoje wejście w dziennikarstwo poprzez jeden z tytułów prasowych Stowarzyszenia „PAX”, a później pracę w przeciwstawnej ideowo-politycznie „Polityce” Mieczysława Franciszka Rakowskiego. W tkankę nieco gawędziarsko, swobodnie, bardzo atrakcyjnie w lekturze podanej wspomnieniowej narracji, wplotła a vista dygresje odnoszące się nie tylko do współczesności, ale nawet do „chwili obecnej”, a gdy są to dygresje dotyczącego życia politycznego, to pojawia się nawet taka „świeżynka” jak Przemysław Czarnek w roli ministra edukacji. Autorka nie kryje swoich krytycznych ocen PiS, prawicy i kościoła katolickiego, a także ruchu „Solidarności”. Otrzymujemy więc mieszankę subiektywnych wspomnień, barwnego, niemal dokumentalnego obrazu świata dzieciństwa, młodości i dorosłości autorki oraz obfitej porcji bieżącej publicystyki społeczno-politycznej. Na koniec oddajmy głos autorce, która odpowiada na pytanie „o czym i po co ta książka?”. Odpowiedź brzmi następująco: „Pewien nastolatek, zapytany o to, jaki obraz PRL wyłania mu się ze szkolnej i potocznej narracji, odpowiedział: – Ogólnie biorąc, było nieciekawie i nie ma do czego wracać. Dla jego pokolenia to odległa przeszłość. Oni wychodzą na ulice kierowani lękiem o przyszłość (…) Jestem z nimi, ale nie chciałabym, aby czasy mojego pokolenia były dla nich czarną dziurą, odbitą w krzywym zwierciadle prawicowej propagandy. Dlatego zebrałam w jedną opowieść przeżycia i przemyślenia znanego mi grona rówieśników Polski Ludowej. Narracja w pierwszej osobie nie oznacza, że spisałam jednostkowy życiorys. Na opowieść składają się fakty z życia całego gron zaprzyjaźnionych i podobnie myślących osób – fakty, nie fikcja literacka”. Z motywacją autorki wypada zgodzić się bezwarunkowo, a lekturę jej opowieści polecić jako pasjonującą.

Pisarze.pl  e-Dwutygodnik Literacko-Artystyczny 19.10.2021 r.

 

Nie przepraszamy za PRL!

Anna Leszkowska

 

Fundacja Oratio Recta wydała książkę Ewy Nowakowskiej – znanej dziennikarki, zajmującej się reportażem społecznym, ale i edukacją oraz nauką – Cierń szansy. Nie przepraszamy za PRL!

Nie jest to – co teraz modne – biografia autorki, choć są w książce jej elementy, uwiarygodniające uogólnienia odnoszące się do biografii pokolenia żyjącego i tworzącego PRL, w dodatku w znaczącej mierze – środowiska inteligencji. Tej części inteligencji, która po latach widzi, co zrobiono z dorobkiem jej pokolenia, ale i pokolenia wcześniejszego, które odbudowywało kraj po wojnie. Ocenę tego okresu w historii Polski sygnalizuje także pisownia tytułu książki, który można czytać dwojako: cierń szansy, ale i cień szansy. Czyli – miałeś chamie złoty róg i co z nim zrobiłeś?

Przez ostatnich 30 lat ukazało się sporo literatury i dokumentów odnoszących się do okresu PRL, jego oceny, ale ta książka ma walor szczególny z uwagi na zawód autorki. Dziennikarka opiniotwórczego tygodnika (Polityki) zajmująca się sprawami społecznymi siłą rzeczy miała i ma wiedzę bardzo szeroką, znała/zna bardzo wielu ludzi kierujących państwem, widzi zatem więcej niż naukowiec badający określony wycinek życia społecznego czy politycznego. Pisząc o tym, co przeżyliśmy i czego doświadczyliśmy, przypomina nam jednocześnie o tym, co straciliśmy.

Choć PRL nie jest wspominany jako czas dobrobytu materialnego, to jednak pełnił rolę polskiego Oświecenia, a w kulturze niewątpliwie był to Wiek Złoty. Widać to wyraźnie dopiero teraz, kiedy ekipy solidarnościowe dokonały mordu na społecznej pamięci posługując się instytucją IPN i Kościoła. Młode pokolenie – do którego w dużej mierze Nowakowska kieruje tę książkę – nie wie już nic o tamtym czasie, kiedy edukacja, nauka, służba zdrowia były bezpłatne, bezrobocie nie istniało, w wakacje młodzież nie musiała pracować, a biedne rodziny było stać na wyjazdy urlopowe. Nikt nie wieszał krzyży w przestrzeni publicznej, aborcja była dozwolona (może i dlatego rodziło się tak dużo dzieci), a kościół był tam, gdzie jego miejsce, czyli poza instytucjami świeckiego państwa. To dziś brzmi jak bajka o żelaznym wilku. Przez 30 lat bowiem z państwa świeckiego Polska stała się narodowo-klerykalnym, wręcz fundamentalistycznym i faszyzującym państwem wyznaniowym. Czy tym, którzy tworzyli świeckie państwo po wojnie, zapatrzonym w postęp cywilizacyjny, przyszłoby do głowy, że coś takiego może się zdarzyć? Że powtórzy się plica polonica?

Jak to się działo – krok po kroku na przykładach z różnych dziedzin – autorka pokazuje ten proces wybierając co pikantniejsze przykłady, o których już nawet nie pamiętamy. Jak niszczono nie tylko gospodarkę, ale i świeckość państwa (religia w szkołach, krzyże w urzędach, wyznaniowy charakter uroczystości państwowych, relikwie, egzorcyzmy, modły w sejmie, różańce na granicach), edukację (durne reformy, „odpowiednie” obowiązkowe lektury), naukę (punktoza, osławiona reforma Gowina), kulturę (nowy rodzaj cenzury), jak ograniczano wolność osobistą i prawa – nie tylko reprodukcyjne – kobiet (mizoginizm i wzmocnienie patriarchatu) – to wszystko cofnęło Polskę w wiek XIX, w odmęty obskurantyzmu, choć młode pokolenie zapatrzone w smarfony pewnie tego nawet nie dostrzega. A na pewno nie wie, że Polska była już nowoczesnym krajem, także państwem opiekuńczym – dzisiaj dzielą nas od niego lata świetlne. Widzimy to dokładnie przede wszystkim po rosnącym rozwarstwieniu społecznym, uwłaszczaniu się kolejnych grup na majątku wspólnym, narodowym, ograniczaniu praw pracowniczych, rosnącym prekariacie.

Z ocenami autorki można się zgadzać w całości lub w części – zależy to od doświadczeń osobistych i rodzinnych czytelnika. Niemniej trudno nie zgadzać się z faktami, które autorka przytacza. A co najważniejsze – nie jest to zgorzkniała opowieść przedstawicielki pokolenia, które siedzi na kanapie ma „za złe”. Choć w końcowej części książki znalazły się refleksje o przemijaniu, ocena wydarzeń wieku młodości i dojrzałego w niczym od nich nie zależy. Ewa Nowakowska daje w tej książce po prostu świadectwo czasów, o których można już tylko wspominać.

“Sprawy Nauki”, 28.10.2021 r.

 

Warto przeczytać

Wiesław Sokołowski

 

„Nieszczęściem Polski jest to, że jej historia jest zakłamana jak nigdzie na świecie”
Jerzy Giedroyc

Ewa Nowakowska pokusiła się o przedstawienie alternatywnej – do tej oficjalnej głoszonej przez IPN – historii powojennej Polski. Historii nie opisanej przez „zawodowych historyków” lecz opowiedzianej przez zwykłych ludzi. Autorka, znana dziennikarka, pisze o ludziach, którzy niewstydzą się swojej przeszłości, doceniają awans cywilizacyjny jaki w ich życiu dokonał się za sprawą, tak dziś postponowanej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, i za nią nie przepraszają. Nie zapomina też o tych, będących niejednokrotnie beneficjentami poprzedniego ustroju, którzy dziś swój życiorys zaczynają w momencie przełomu ustrojowego, ale zdobytych w – nieistniejącej wg nich – Polsce Ludowej dyplomów i tytułów naukowych nie oddają.

Jest w tej książce obraz wsi oraz miasta, obyczajów i sytuacji społecznej z okresu PRL, ale, i III RP przedstawiony z perspektywy osobistej, a więc diametralnie odmiennej od współczesnych publikacji.

Ewa Nowakowska wzbogaciła swą publikacje licznymi cytatami. Przywołała wiele zapomnianych dziś postaci, bez których polska nauka, polska historia by nie istniała. Dzięki temu książka jest także swego rodzaju leksykonem poszerzającym naszą wiedzę z historii i literatury. Pogłębiona analiza różnych aspektów życia społecznego pozwala znaleźć odpowiedź na wiele nurtujących nas pytań.

Czy w III RP mamy cenzurę, dlaczego kobiety o znaczącym dorobku zawodowym i społecznym zostały – na politycznej arenie– zastąpione przez „paprotki”, jak były budowane podwaliny pod zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości, dlaczego politycy nie uczą się na błędach, jak wygląda prawda o transformacji ustrojowej, czy dzisiejsza obojętność społeczeństwa wobec dewastacji wymiaru sprawiedliwości ma swe źródła w bezprawnej reprywatyzacji ? Tych pytań, na które możecie znaleźć odpowiedź w książce Ewy Nowakowskiej można jeszcze postawić wiele. Ale warto tych odpowiedzi poszukać. Jest to książka dla starszych, którzy zagubieni w powodzi różnych mitów, tworzonych przez usłużnych historyków, nie zawsze znajdują argumenty na ich obalenie, jak i młodych, którym łatwiej będzie zrozumieć opowieści rodziców i dziadków. Tą krótką recenzję chciałbym zakończyć wspomnieniem. Przed kilku laty mój wnuczek będący wówczas uczniem szkoły podstawowej zapytał czy to prawda, że w PRL-u był tylko ocet, bo tak opowiadał im na lekcji nauczyciel matematyki. Gdyby wtedy była już dostępna książka red. Nowakowskiej, zamiast tłumaczenia wnuczkowi jak to z PRL-em było, podarowałbym temu nauczycielowi właśnie tą książkę aby zrozumiał,że oprócz octu był także niespotykany awans cywilizacyjny, dzięki któremu on lub jego rodzice czy dziadkowie z zacofanej, przeludnionej wsi przenieśli się do miasta i zdobyli wykształcenie.

“Wieści Podlaskie” nr 21-22 (438-439), 1-30.11.2021 r.

 

Świadectwo osobiste

Tomasz Targański

 

Ewa Nowakowska, socjolożka i dziennikar­ka związana z „Przeglądem”, a wcześniej z POLITYKĄ, napisała książkę będącą rozlicze­niem z własnym życiem, a zarazem najnowszą historią Polski. Choć być może bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że jest to przefiltrowany przez własne doświadczenia raport o stanie polskiego społeczeństwa i zmianach, jakie w nim zachodzą. Nie trzeba dodawać, że wy­mowa tego raportu jest gorzka. Najbardziej interesujące fragmenty „Cie(r)nia szansy” odnoszą się do PRL i okresu transfor­macji. Nie jest to apologia minionego systemu. Nowakowska, idąc w ślady Karola Modzelewskiego czy Andrzeja Walickiego, stara się dostrzec i przypomnieć o realnych dokonaniach Pol­ski Ludowej, nie zapominając o jej ciemnych stronach. Jest to opowieść dogłębnie osobi­sta, miejscami żarliwa, a emocje i osobisty ton nie pozostawiają wątpliwości, jaka jest opinia autorki o Polsce po roku 1989. Czytelnik nie napotka tu jednak prostych diagnoz i łatwych rozwiązań. Zamiast tego lektura daje do my­ślenia i nasuwa ważkie pytania, m.in. o to, jakie są długofalowe skutki braku ciągłości między II a III Rzeczpospolitą i czy wymazana pamięć o PRL nie utorowała drogi do społeczeństwa, którym się staliśmy: zatomizowanego, skrajnie indywidualistycznego i niepokojąco zobojętniałego na cierpienie, a nawet śmierć.

“Polityka” nr 48 (3340), 24-30.11.2021 r.

Opowieść rówieśniczki PRL

KLUB

 

Lektura wspomnień Ewy Nowakowskiej (piękny rocznik 1944 urodzenia), byłej dziennikarki m.in. tygodnika „Polityka” zelektryzowała mnie już na wstępie, jako że rozpoczynają się one od retrospekcji lubelskiej. Autorka bowiem, podobnie jak piszący te słowa, choć kilkanaście lat wcześniej, urodziła się i wychowała w Lublinie, a zawsze miło jest czytać wspomnienia sentymentalne z miejsc, z którymi i nas łączą sentymenty, a także niektóre podobne wrażenia.

I tak, pojawia się Lublin jako miasto „usiane kościołami” (święte słowa!), pojawia się III LO im. Unii Lubelskiej, w którym piszący te słowa miał znajomych, arcylubelski, wybitny przedwojenny poeta Józef Czechowicz, autor czarownego „Poematu o mieście Lublinie”, pojawiają się szkolne lubelskie lata z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a we wspomnieniach z tych lat, w tym we wspomnieniach o lubelskich nauczycielach (jak się wtedy mówiło: profesorach) licealnych, niejeden starszy lublinianin lub ekslublinianin może odnaleźć znane sobie z dawnych lat nazwiska i wątki.
Jednak oczywiście nie tylko Lublinem wspomnienia Ewy Nowakowskiej napisane w trybie gawędziarskim stoją. Jej swobodna, niczym nie limitowana opowieść (bo nie są to jakiś regularne, uporządkowane pamiętniki) o swoim życiu jest prawdziwie pasjonująca, momentami bardzo szczera, dotykająca osobistych i intymnych aspektów życia. Opowieść dotyczy zarówno warstwy odzwierciedlającej doświadczenia pokolenia, którego wczesne dzieciństwo przypadło na schyłek lat czterdziestych, wczesnej młodości u schyłku lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a młodości „rozwiniętej -” na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte, jak i doświadczeń indywidualnych. Materia narracji Nowakowskiej jest bogata faktograficznie. Obejmuje obraz życia w PRL w warstwie obyczajowej, praktyczno-materialnej, ekonomicznej, a także politycznej. Pojawiają się dygresje dotykające najrozmaitszych sfer życia, dziennikarstwa, literatury, czasem bardzo drobiazgowy obraz codzienności. Ciekawie opisała Nowakowska swoje wejście w dziennikarstwo poprzez jeden z tytułów prasowych Stowarzyszenia „PAX”, a później pracę w przeciwstawnej ideowo-politycznie „Polityce” Mieczysława Franciszka Rakowskiego. W tkankę nieco gawędziarsko, swobodnie, bardzo atrakcyjnie w lekturze podanej wspomnieniowej narracji, wplotła a vista dygresje odnoszące się nie tylko do współczesności, ale nawet do „chwili obecnej”, a gdy są to dygresje dotyczącego życia politycznego, to pojawia się nawet taka „świeżynka” jak Przemysław Czarnek w roli ministra edukacji. Autorka nie kryje swoich krytycznych ocen PiS, prawicy i kościoła katolickiego, a także ruchu „Solidarności”. Otrzymujemy więc mieszankę subiektywnych wspomnień, barwnego, niemal dokumentalnego obrazu świata dzieciństwa, młodości i dorosłości autorki oraz obfitej porcji bieżącej publicystyki społeczno-politycznej. Na koniec oddajmy głos autorce, która odpowiada na pytanie „o czym i po co ta książka?”. Odpowiedź brzmi następująco: „Pewien nastolatek, zapytany o to, jaki obraz PRL wyłania mu się ze szkolnej i potocznej narracji, odpowiedział: – Ogólnie biorąc, było nieciekawie i nie ma do czego wracać. Dla jego pokolenia to odległa przeszłość. Oni wychodzą na ulice kierowani lękiem o przyszłość (…) Jestem z nimi, ale nie chciałabym, aby czasy mojego pokolenia były dla nich czarną dziurą, odbitą w krzywym zwierciadle prawicowej propagandy. Dlatego zebrałam w jedną opowieść przeżycia i przemyślenia znanego mi grona rówieśników Polski Ludowej. Narracja w pierwszej osobie nie oznacza, że spisałam jednostkowy życiorys. Na opowieść składają się fakty z życia całego gron zaprzyjaźnionych i podobnie myślących osób – fakty, nie fikcja literacka”. Z motywacją autorki wypada zgodzić się bezwarunkowo, a lekturę jej opowieści polecić jako pasjonującą.

Trybuna nr 238-239/2021, 1-2 grudnia 2021 r.

 

Nasza biblioteka

(wb)

 

„Dryfujemy ku mieliźnie skansenu, coraz bardziej zafiksowani wsobnie, oddalając się od europejskiej rzeczywistości.
To cywilizacyjna cofka. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc coraz trudniej będzie zawrócić do Europy”.
To niby wspomnienia rodzinne zwykłych ludzi, poprzez które możemy przedstawić zaginiony świat dzieciństwa i młodości. Ale jednak hasło promocyjne wybite na okładce nie jest przypadkowe: „Nie przepraszamy za PRL!”. Taki jest sens tej książki, ale na szczęście mamy tu nie tyle publicystyczną szermierkę w obronie epoki, ile niegłupią opowieść przypominającą świat wartości, który jest niezbędny, a który dziś jest wypierany przez oficjalną narrację. „Chciałabym, aby czasy mojego pokolenia były dla nich czarną dziurą, niewartą pamiętania lub – co gorsza – karykaturą odbitą w krzywym zwierciadle prawicowej propagandy”.
Autorka to znana dziennikarka, związana z tygodnikiem „Przegląd”, nic więc dziwnego, że pisze ciekawie, wplatając w tekst nie tylko anegdoty i celne spostrzeżenia, ale i buduje z nich poważniejszy kontekst. Bo choć to opowieść biograficzna, to narracja w pierwszej osobie nie oznacza, że to jednostkowy życiorys: raczej jest to oparta na faktach opowieść o życiu pewnego pokolenia.
Czyta się!

miesięcznik społeczno-kulturalny „Kraków i świat” Nr 4 (208. rok XVIII) Kwiecień 2022

 

 

Katrín Kinga Jósefsdóttir

 

Książkę czyta się jednym tchem, ona dosłownie płynie swoim nurtem a nam czytelnikom pozostaje tylko poddać się mu.
Gratulacje dla autorki za frapujący styl i niezmiernie ważną tematykę!

 Czytelniczka, 19.05.2022 r.

 

Joanna Wdzięczna

 

Właśnie skończyłam czytać książkę Pani Ewy Nowakowskiej “Cie(r)ń szansy”. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Bardzo proszę o przekazanie Pani Ewie moich podziękowań za tę wspaniałą, mądrą, książkę przedstawiającą uczciwie i obiektywnie nasze pokolenie (jestem prawie równolatką Autorki). Jestem Jej wdzięczna za to, że napisała to co ja sama czuję i myślę, ale nie potrafiłabym tego tak jasno i precyzyjnie wyrazić. Dam tę książkę do przeczytania moim córkom, dzięki Pani Ewie zrozumieją lepiej moje pokolenie, mnie, nasze czasy, to co nas ukształtowało. Pomoże im uodpornić się na nachalną propagandę, opluwanie czasów PRL i szarganie pamięci ludzi, którzy pracowali dla tego kraju a nie wyłącznie kasy.

 Czytelniczka, 24.06.2022 r.

10% RABATU
Bądź zawsze dobrze poinformowany o nowych produktach oraz specjalnych promocjach tylko dla odbiorców Newslettera.

Zapisz się na nasz newsletter i odbierz powitalny prezent: -10% rabatu na pierwsze zamówienie książkowe.
Kod zniżkowy ważny będzie przez 7 dni.
Otrzymasz go tylko wtedy, gdy zapiszesz się przez ten formularz!
    ZAPISZ SIĘ
    Wyrażam zgodę na wykorzystywanie przez Fundację Oratio Recta powyższych danych do wysyłki newsletterów zawierających informacje o nowych numerach czasopisma, książkach wydanych przez fundację oraz o innych prowadzonych przez nas działaniach.
    ×

    Podgląd e-maila :

    Jeśli nadal zastawiasz się co mi kupić na prezent, nie musisz już szukać!

    KUP TERAZ

    Ustawienia wiadomości